BLISS – trzy płyty, których ostatnio słucham niemal non-stop. Jeśli nic wam nie mówi nazwa tego zespołu, to nic dziwnego. Nie gra tego chyba żadne polskie radio (radia to w ogóle osobny temat – w większości tzw. „play listy” są ubogie jak słownictwo ćwierć-inteligenta).
Wracając do BLISS – zaczęło się od kawałka „Wish you were here”, który moja przyjaciółka wyciągnęła z jakiejś składanki. Utwór, który wracał do mnie przez wiele miesięcy, nie dawał spokoju. Potem dane mi było wysłuchać płyty „Quiet letters”. Tylko raz... W czasie i miejscu, które pewnie zostaną we mnie na zawsze, niezależnie od tego, co później...
Znalazłam w internetowym sklepie trzy płyty i od miesiąca odkrywam coraz nowsze klimaty, dźwięki, ostatnio również słowa.
Już wiem, że BLISS to zespół złożony z dwóch Duńczyków, Szwedki oraz Gwinejczyka. Wielonarodowy, wielokulturowy skład stworzył muzykę przesyconą emocjami. Za większość nagrań odpowiada Steffen Aaskoven, bo to jego nazwisko widnieje przy większości utworów. Znakomitych utworów. Doskonale zagranych, a jeszcze lepiej zaśpiewanych. Czy bowiem śpiewa Tchando, czy jest to Alexandra Hamnede, czy też zaproszona do współpracy … Sophie Barker, brzmi to równie rewelacyjnie. Co to za muzyka? Czerpiąca garściami z współczesnego, wielkiego świata muzyki.
Może właśnie wielokulturowość powoduje, że ta muzyka jest tak bogata. A może to jeden z tym przypadków, którego nie da się opisać prostym schematem 2+2=4, tutaj wychodzi sporo więcej... Może to jeden z takich wypadków, kiedy spotykają się ludzie, którzy łącząc swoje talenty tworzą coś, co znacznie wykracza ponad to, co mogli osiągnąć osobno (pierwszym przykładem, jaki mi się nasuwa są chociażby Przybora i Wasowski).
BLISS – to słowo oznacza rozkosz, ale ta muzyka to tak naprawdę jedno z najdoskonalszych wyrażeń tęsknoty w dźwiękach, jakie znam...
środa, 5 marca 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz